Mamy rok 2011. Nakładem Audioporn Recordings, wytwórni założonej przez legendę sceny drum and bass–Shimona, wychodzi “Choose me EP” z Twoim pierwszym dubstepowym utworem, który okazał się ogromnym hitem, szturmując top 3 dubstepowej listy Beatport. Czemu dubstep? Byłeś wtedy obiecującym producentem DNB, wydającym utwory choćby u Johna B.
Eryk Kowalczyk (Xilent): To był kompletny eksperyment. Od zawsze byłem dzieckiem drum and bass’u, punk rocka i ogólnie szybkich temp. Kompletnie wręcz nie rozumiałem ‚hajpu’ na dubstep, dopóki kumpel (wówczas w Edynburgu) nie pokazał mi pewnego kawałka „Black Sun Empire”. Ekipa, która w mojej głowie dotychczas istniała jako absolutna legenda tej mroczniejszej strony DNB, a nagle wyskakują z numerem “Hyper Sun”. Takie neuro w tempie 140. Trafiło mnie to dość mocno.
Kolejne miesiące katowałem ten przedział tempa nie mając pojęcia nawet jaki boom osiągnie dubstep . Pamiętam leżenie w łóżku i próbowanie własnoręcznego skopiowania kawałka ze Step Up 3D, a mianowicie “Akira Kiteshi – Pinball”. To było moje pierwsze podejście do dubstepu, 9 lat temu. Słuchając tego kawałka, dzisiaj zauważam, jak bardzo ten numer mnie podświadomie zainspirował do stylu, który do tej pory próbuję trzymać.
Podczas tego katowania nie da się nie napotkać miliardów darmowych paczek z samplami — perkusje, basy, syntezatory, wokale… Właśnie wśród tych ostatnich zauważyłem któregoś dnia wokal nieznanej mi wokalistki mówiący: “choose me”. Siedząc wtedy jeszcze na uniwerku, wpadłem na pomysł całej progresji melodyjnej razem z wiertłami, piłowymi akordami i nie mogłem się doczekać żeby wrócić do domu, wziąć laptopa i spróbować przełożyć ten pomysł na muzykę. I tak to się zaczęło!
Po ogromnym sukcesie kolejnych singli zaczęły pojawiać się oficjalne remiksy dla artystów ze światowego muzycznego topu: Katy Perry, Ed Sheeran, Ellie Goulding. Możesz po krótce przybliżyć nam jak doszło do tej współpracy? Miałeś okazję poznać bezpośrednio artystów, dla których remiksy przygotowałeś?
W ogromnej mierze była to właśnie zasługa Shimona. Nie rozumiałem jeszcze wtedy, jak ogromna w tym wszystkim jest rola managera. Shimon biorąc mnie pod swoje skrzydła umożliwił mi skupienie się na muzyce, a cała magia biznesowa działa się z mojej perspektywy gdzieś w tle. Shimon był w biznesie muzycznym wtedy już około 15 lat, był właścicielem wytwórni muzycznej, więc miał “w rękawie” dużo możliwości, włącznie z kontaktem z artystami, których wymieniłeś, jednak do tej pory nigdy nie poznałem ich osobiście. Innych natomiast jak najbardziej – Excision, Krewella, Sub Focus… Świetni ludzie.
Scena dubstepowa w Polsce aktualnie niemal nie funkcjonuje. Był okres, kiedy można było usłyszeć na naszych rodzimych scenach siarczystą porcję bassu w 140BPM (obecnie 150BPM stał się standardem). Sam dzieliłeś scenę m.in. z Fluxem Pavilionem czy Cookie Monsta w poznańskim Eskulapie w 2011 roku.
Co według Ciebie poszło nie tak, że tzw. “wiertła” zniknęły z Polski?
Trudno powiedzieć. W kraju w przeważającej części bazującym na hip-hopie i disco polo, ciężko masowo przełączyć myślenie ludzi na EDM, ciężkie basy, “candi” i machanie głową trzymając się barierek. Trzeba przyznać, że jako młodzi Polacy nie czujemy się ze sobą i z muzyką jeszcze tak swobodnie, jak słuchacze na zachodzie. Może wynikać to też z faktu, że połowa Polski to ludzie dorośli, powyżej 25 roku życia, zajmujący się domami, rodzinami, dziećmi itd., młodzież stanowi tylko 10% wszystkich Polaków. Ale w sumie na całym świecie największy boom dubstepowy był właśnie w latach 2011 – 2013. Azja, Australia i reszta Europy (szczególnie UK) też odczuły zanik dubstepu po 2014 roku.
Tak czy siak mam przeczucie, że w tym roku dubstep do nas wróci.
To znaczy, że za granicami naszego kraju było Ci lepiej?
Pod względem łapania kontaktów na eventach, miejscowych festiwalach/klubach, stacjach radiowych (UK będąca wtedy – jak i teraz – kolebką DNB) i licznych meetingach menadżerskich – było super. Początkujący artyści, tak mi się wydawało, nie doceniali tego, że są w stanie wsiąść w pociąg i pół godziny później być w domu lub w studio znanego artysty i współtworzyć z nim kawałek.
Finansowo gorzej. Jako początkującemu jeszcze producentowi, pieniądze przeciekały mi przez palce. Koszt czynszu, transportu, utrzymania, ubezpieczenia i podatków jest nieporównywalny. Na pewno był to jeden z wielu powodów powrotu do kraju. Ale dopiero po tym powrocie zdałem sobie sprawę, jak tu jest fajnie.
Miałeś okazję ruszyć w trasę koncertową z Zomboy’em po Stanach, grałeś na kilku kontynentach – które miejsce lub imprezę/festiwal wspominasz najlepiej, a które najgorzej?
Fakt, trasa z Zomboy’em była najdłuższą trasą w jakiej dotychczas uczestniczyłem. Cały miesiąc w 12-osobowym tour-busie z artystami i ekipą produkcyjną najwyższego kalibru był zwariowanym doświadczeniem.
Ze wszystkich tras w życiu najlepiej wspominam Boss Wave Tour (2013) – czasy, kiedy tymczasowo przeprowadziłem się do Hiszpanii, poznałem też moją żonę. Było to zaledwie 7 koncertów w 2 tygodnie, ale jako moja pierwsza headline’owa przygoda, uważam, że nakierowała mnie ona na odpowiednią ścieżkę w życiu.
Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, jeśli chodzi o najgorsze miejsce, w którym w życiu grałem, to dawno temu pewien klub w Illinois. Nie było tam nikogo i nic. Grałem do kotleta. Prąd padł w połowie mojego setu. Nikt nie wiedział jak temu zaradzić. Powiedzieli, żebym może po prostu wrócił już do hotelu… z przyjemnością!
Za to miejsce, które wspominam do tej pory najlepiej to St. Louis, jakiś rok później. Festiwal nazywał się Bass Cave. Jak możecie się domyślić – to była jaskinia, o wielkości ponad 100 tys. metrów kwadratowych. 5 scen, każda oddalona od siebie z 10 minut piechotą. Wszędzie latały nietoperze, płomienie i bańki mydlane. Miało przyjść 2000 osób, a przyszło ponad 4000. To tam wykonałem mój pierwszy i ostatni w życiu stage-dive. Tam też poznałem Razihel’a, który rok później poznał mnie z szefem Monstercat’a i spytał, czy nie chciałbym wydać tam z nim collaba, co w końcu udało się zrobić w 2015 roku.
No właśnie, przenieśmy się do roku 2015. Wychodzi Twój pierwszy album “We Are Virtual”. Kapitalne „Falling Apart” z jeszcze lepszym teledyskiem. Imprezowe “Animation”, które rozbrzmiewało na wielu parkietach. Udało Ci się skomponować album tworzący „continuous mix”, mimo dużej różnorodności utworów.
Jaki był pomysł w przypadku „We_Are_Dust”? Możesz zdradzić nam kilka zakulisowych tajemnic powstawania Twojej najnowszej płyty?
Moim założeniem zawsze było, żeby słuchacz miał wrażenie, jakby całość albumu była zrobiona za jednym zamachem. Z perspektywy producenta coś takiego oczywiście mija się z celem, ale tak jak w filmie “Birdman”, można oszukiwać. Np. bierzesz instrument z końca kawałka numer 1 i wklejasz go w początek projektu.
„Mr. Stark I Don’t Feel So Good” to już niemal klasyk kina rozrywkowego, a album i zdjęcie promocyjne singla wyraźnie nawiązują do Avengersów. Często inspiruje Cię popkultura, kiedy tworzysz muzykę?
Do tej pory nie obejrzałem Avengersów! Ale tak. Na pewno gdzieś w podświadomości – szczególnie w przypadku singli na “Never Say Die” i “We Are Dust”. Wyciągam raczej oldschool’owe motywy: Terminator, Matrix, Blade Runner. Klimat “From Dust” i “Interluden” z nowego albumu był za to faktycznie zainspirowany nadchodzącym przełomem Hideo Kojimy “Death Stranding” i wzorowany na zwiastunach. Lubię zwiastuny.
Każdy artysta, z którym miałem kiedykolwiek przyjemność rozmawiać, po powiedzmy 2 tygodniach od premiery kawałka/albumu, nie potrafi słuchać swoich „starych” produkcji i sam sobie wytyka jakieś błędy. Czy podobnie będzie i w przypadku tej płyty? Czy może jest numer, który włączysz “na stare lata” i powiesz wnukom: Słuchajcie urwisy, Wasz dziadek to kiedyś nagrał … (tu wstawić odpowiedni kawałek). Kiedyś to było…
Rzeczywiście, to jest moim zdaniem takie błędne koło, które nigdy nie przestanie się kręcić. Co roku słuchając moich kawałków z poprzedniego roku chowam twarz w dłoniach pytając: “Co ja sobie myślałem?”. Uważam, że to przekłada się na wszystko, na każdą dziedzinę jakiejś tam ekspresji. Jeśli jesteś artystą, który wspominając swoje poprzednie dzieła, nie zauważa żadnych błędów, to znaczy, że zatrzymałeś się w miejscu.
Jeśli miałbym wybrać coś z “We Are Dust”, co uważam, że nie będzie u mnie wywoływało krzywych grymasów twarzy i chęci zapadnięcia się pod ziemię za 30 lat, to aktualnie jest to “You Rise”.
Na albumie nie zagościł żaden numer spod szyldu stopy i basu. Odszedłeś już na dobre od DNB?
Chyba tak. Mogę wrzucić kilka wstawek w przyszłości tu i tam, ale nie utożsamiam się już z tą sceną.
Ostatnie miesiące to bardzo dobry okres dla rodzimej, jak i światowej sceny DNB, którą również reprezentowałeś. Widzimy ogrom bookingów zagranicznych DJów niemal w każdym większym mieście Polski. Na czym według Ciebie polega sukces 175BPM? Nie myślałeś, żeby uszczknąć kawałek z tego tortu dla siebie?
DNB zawsze był, jest i będzie; taki gatunek-gigant, który łączy underground’owe pokolenia. Przez te szybkie tempa jest to coś tak różnego od mainstreamu, że ludzie czują w tym zarówno świeżość, jak i nostalgię, zważywszy na to, ile czasu DNB już istnieje. Telewizyjny boom na “summer DNB” wybucha co roku przypominając ludziom o swoim istnieniu. Mimo, że moje eksperymenty z dramami zakończyły się dość dawno, to jako gatunek zawsze będzie miał miejsce w moim sercu.
Najbliższe koncertowe plany?
Planuje kilka koncertów po USA, a nawet jeden czy dwa w Polsce. Będę dawał znać!
Godzilla w kosmosie, seks transformersów czy międzyplanetarna podróż jednorożców. Które określenie najlepiej opisuje płytę “We Are Dust”?
Na pewno te transformersy, tylko, że takie, które napotkały te jednorożce na jakiejś orbicie, i do nich dołączyły.
Znajdujesz muzycznego dżina, który może spełnić Twoje 3 życzenia. Możesz wybrać dowolnych artystów: jednego, z którym możesz zrobić „collab”, drugiego dla którego możesz zrobić remix oraz artystę, który może zrobić remix dla Ciebie. Kogo wybierasz?
Collab z Porter Robinson, remix dla Daft Punk, remix od Madeon.
Dzięki za szczerą rozmowę, to była czysta przyjemność!
Nawzajem, dzięki ogromne!
Autor: P.F.